Królestwo namiętności według Boya

Historia Hazardu
Bartosz 25/02/2015

Ostatnia aktualizacja: 17 grudnia 2018

Tadeusz Boy-Żeleński wiedział co to hazard. W uroczych wspomnieniach zawartych w tomie „Znasz-li ten kraj?” szczerze wyznaje, że za młodu był namiętnym graczem. A jak potrafił o tym pisać…

Kraków, koniec wieku XIX. Była to wtedy zaniedbana galicyjska mieścina, w której żyło się biednie, zaś w powietrzu czuło się smutek i rozpacz. Cóż innego pozostawało, jak szukać zapomnienia i pociechy w talii kart? Po przekroczeniu progu domu gry, znikał ponury Kraków, bo wchodziło się – jak pisze Boy – „w wielkie królestwo namiętności”. Gdyż namiętność jest jedna, bez względu na to, czy rzecz dzieje się w Londynie, Monte Carlo, Ostendzie, czy w nadwiślańskim gródku.

Hazard po krakowsku

Nic więc dziwnego, że ówczesny Kraków podminowany był grą. Karciarni i wszelkich hazardowych spelunek namnożyło się bez liku. Bo określenie „dom gry” to w tym przypadku czysty eufemizm, jako że hazard na ogół kwitł w zwykłym pokoiku na zapleczu kawiarni, z wejściem od podwórza, zaś całe umeblowanie stanowił stół, kilka krzeseł i… nocnik stojący w kącie. Ten ostatni sprzęt był niejako symboliczny; miał oznaczać, że jest się w mieszkaniu prywatnym, gdzie policja nie ma wstępu. Co prawda prawo takie miała, ale korzystała z niego rzadko. Bo za Najjaśniejszego Franza Józefa mundurowi poczynali sobie raczej taktownie, łagodnie i najście policji nie groziło niczym strasznym, co najwyżej konfiskatą pieniędzy akurat będących w puli.

Oddajmy jednak głos Boyowi: „W chwili, kiedy to wspominam, widzę ten stół, te twarze, podniecone lub szare, zmęczone czuwaniem, oczy błyszczące lub tępe, oblicza wesołe lub napiętnowane rozpaczą. Bo elementy spotykały się tam najrozmaitsze: student przegrywający czesne lub pensyjkę miesięczną, aktor wpadający tam prosto z objazdu po prowincji, obok urzędnika, który miał kilkoro dzieci w domu, a pensję tak obdłużoną wszelkimi zaliczkami, że co miesiąc wypadało mu dopłacać magistratowi, w którym pracował, dwa guldeny. Cóż taki mógł robić, jak nie grać: za co, licho go wie! Obok tłusty, wzbogacony rzeźnik, rumiany, wesoły, opanowany nagle przez biesa gry, od którego stawał się coraz chudszy, coraz smutniejszy, aż jednego dnia powiesił się za sklepem. Obok niego inny – nikt nie wiedział, jak się nazywa – co to kogo obchodzi, pracuje przy pogłębianiu dna Wisły, stąd zwą go po prostu »pogłębiacz«. Obok, jakby złowrogi symbol, przedsiębiorca pogrzebowy w czarnym tużurku z płową hiszpańską bródką, ciągnący iście demoniczne passy i zostawiający złupionych graczy, aby się gryźli między sobą o resztki. Nie trzeba dodawać, że w tej kompanii niemałą część stanowiły niebieskie ptaki, szulerzy zawodowi, figury dziwnego przemysłu…”.

Gąszcz farsy i dramatów

Po czym Boy przywołuje „przeżycia, na których wspomnienie jeszcze się zimno robi i sceny, z których jeszcze się śmiać chce”. Było coś podniecającego w tym spleceniu dramatu z farsą. „Na przykład pewien adwokat taił swój nałóg przed żoną w ten sposób, że niby to wyjeżdżał w interesach, a tymczasem jechał wprost do spelunki z kuferkiem i grał z rozkładem jazdy pod ręką, aby wiedzieć, kiedy z rzekomego miejsca podróży ma wrócić do domu. Zwykle spóźniał się na kilka fikcyjnych pociągów: »Psiakrew, kurier z Tarnowa już przyszedł, no, ale mam jeszcze osobowy!« etc. Pamiętam też, jednego wieczora rozmowa toczyła się o ślubie młodego lekarza, który tego dnia się ożenił i nazajutrz miał wyjechać z żoną na prowincję. Naraz zjawia się ów kompan we fraku, z bukiecikiem ślubnym. Zostawił żonę u rodziców, zaszedł do karciarni… pożegnać się.

Od niechcenia siadł do bakarata, no i do rana przegrał wszystkie pieniądze, które mu teść dał na zapłacenie długów i na instalację. Przegrawszy ostatniego guldena rozpłakał się i błagał, aby mu oddali pieniądze, bo inaczej sobie w łeb strzeli. Cóż było robić, wściekali się, wymyślali od szantaży, no i oddali mu prawie wszystko… A nuż sobie naprawdę w łeb strzeli, dochodzenia, skandal… Ale pamiętam i mniej sielankowe epizody. Stary emeryt opanowany grą zaczął przychodzić codziennie na ferbla. Nazywano go patriarchalnie »dziadzio«. Otóż dziadzio cierpiał na padaczkę – epilepsję – i prawie co wieczór miał parę ataków; ale nie spadał na ziemię, tylko tracił przytomność, oczy stawiał w słup i siedział trzęsąc się na krześle. Trwało to parę minut, po czym odzyskiwał świadomość. Gracze byli tak oswojeni z jego chorobą, że nie zwracali na nią uwagi, nie przerywali gry, tylko mówiło się wówczas tasującemu, pokazując starego: »Dziadziowi nie dawać kart«. I opuszczali go na parę tur, po czym znów dawali mu karty. Ta partia werbla z półtrupem, drgającym na krześle i chwytającym karty trzęsącymi rękami, skoro odzyskał pierwszy ślad przytomności, to jedno z bardziej niesamowitych wrażeń, jakie pamiętam…”.

Nieważne jak, byle grać

Albo takie zdarzenie: „Jeden z graczy wygrywa znaczną kwotę. Telegrafuje do brata, którego miał w Grybowie, aby natychmiast przyjechał, że go bierze na własny koszt do Monte Carlo. Brat w Grybowie (nigdy nie był za granicą) pakuje manatki i bez tchu pędzi radośnie do Krakowa. Nim dojechał, szczęśliwy gracz zdążył już wszystko przegrać, czekał na brata na peronie, pożyczył od niego pieniędzy i następnym pociągiem odesłał go z powrotem do Grybowa.”. Słynny pisarz miał co wspominać, oj miał! Posłuchajmy: „Ogłupienie grą przechodzi w najniebezpieczniejszą fazę, kiedy zaczyna trącić finansowym platonizmem. Dochodzi do tego, że wszystko jedno jak, z kim, po czemu, byle grać. Pamiętam taki okres wręcz patologiczny, kiedy spłukany w poważnej partii, za parę pożyczonych srebrników tłukłem się o grosze z dwoma austriackimi oficerami, Czechami, którzy w podobnym mojemu stanie ducha, zabijali czas w ten sposób. I potrafiliśmy tak do białego rana…” – pisał Boy.

Artykuł pochodzi z Magazynu E-PLAY, marzec 2008

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

E-PLAY.PL