Budżet zapłaci za zaniedbania Kapicy?

Najczęściej czytane
Bartosz 20/10/2014

Ostatnia aktualizacja: 20 października 2014

Wiceminister finansów, którego prokurator podejrzewał o niedopełnienie obowiązków przy kontroli branży hazardowej, uniknie odpowiedzialności. Za aferę zapłacą wszyscy Polacy.

 

Komisja śledcza, zwana hazardową, pod przewodnictwem Mirosława Sekuły uznała szefa Służby Celnej i wiceministra finansów Jacka Kapkę niemal za szeryfa samotnie zwalczającego plagę nielegalnego i półlegalnego hazardu. Do zupełnie innych wniosków doszedł prok. Grzegorz Masłowski z Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku.

Zebrał materiał dowodowy, z którego wynika, że za nieprawidłowości w kontroli rynku hazardowego jest odpowiedzialny nie kto inny, tylko właśnie Kapica. Postawił on zarzuty karne bezpośrednim podwładnym szefa Służby Celnej. Ci zaś obciążyli winą za brak nadzoru i kontroli swojego przełożonego. W tej sytuacji prok. Masłowski wydał postanowienie o przedstawieniu zarzutów Kapicy.

– Prokurator sprawujący zwierzchni nadzór służbowy dokonał oceny postanowienia o przedstawieniu zarzutów Jackowi Kapicy. Stanowisko w tym zakresie zostało przekazane zastępcy prokuratora apelacyjnego w Białymstoku w piśmie z dnia 30 lipca 2014 r. – potwierdza Mateusz Martyniuk, rzecznik prasowy Prokuratury Generalnej.
Jednak – jak ujawnił Robert Zieliński z serwisu Tvn24.pl – postanowienie zostało uchylone w dziwnych okolicznościach.

„Do Rzeczy” dotarło do nowych informacji o sprawie. Według nich przy uchylaniu postanowienia mogło dojść do nagięcia, a nawet złamania prawa. I to przez wysokich funkcjonariuszy Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku i Prokuratury Generalnej.

Oficjalnie afera hazardowa wybuchła 1 października 2009 r., kiedy autor tego artykułu wraz z innymi dziennikarzami „Rzeczpospolitej” ujawnili kulisy prac nad nowelizacją ustawy hazardowej oraz podejrzane kontakty biznesmenów z branży gier z politykami Platformy Obywatelskiej. Sprawa miała początek jeszcze za rządów SLD, w roku 2003, kiedy zezwolono na instalowanie tzw. automatów o niskich wygranych poza kasynami. Właściwie można je było ustawić w każdym miejscu, które było oddalone o więcej niż 100 metrów od szkoły i kościoła. Warunek był jeden. Można było na nich obstawiać jedynie sumy o równowartości 7 eurocentów, ale wygrana nie mogła przekroczyć równowartości 15 euro. Płaciło się przy tym od każdej maszyny jedynie zryczałtowany, stosunkowo niski podatek. Warunkiem była legalizacja takiego automatu, popularnie zwanego jednorękim bandytą, przez tzw. jednostki badawcze, czyli w praktyce państwowe politechniki.

Problem polegał na tym, że jednostki badawcze były zainteresowane legalizacją jak największej liczby „jednorękich bandytów”, bo przedsiębiorcy z branży hazardowej płacili określoną sumę od każdego zalegalizowanego automatu. W tej sytuacji jednostki badawcze legalizowały kolejnych „jednorękich bandytów”. Podstawą wydania dokumentu były specyfikacje dostarczane przez branżę hazardową, czyli samych zainteresowanych. Jednak maszyny tylko z nazwy były automatami 0 niskich wygranych. Wszystkie bowiem zaopatrzono w górny licznik, tzw. bank, który pozwalał na kumulacje. W rezultacie sumy, jakie można było obstawiać i wygrywać, były nawet kilkudziesięciokrotnie wyższe niż normy ustawowe. W praktyce oznaczało to, że automaty takie powinny się znajdować jedynie w kasynach i powinny być opodatkowane znacznie wyżej. Pełną świadomość sytuacji miały jednostki badawcze. Zwracały uwagę na możliwość kumulacji w dokumentach, które legalizowały „jednorękich bandytów”.

Czytaj całość: Do Rzeczy 43/2014 (091), autor: Cezary Gmyz, strona: 26

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

E-PLAY.PL