Ostatnia aktualizacja: 28 sierpnia 2015
Pod kasami totalizatora można było spotkać usmolonego węglarza i pana mecenasa w kapeluszu, pod muszką.
Galopem” to tytuł wystawy w Muzeum Sopotu, która przypomina m.in. historię sopockiego hipodromu. Niedawno na torze w Sopocie odbyły się międzynarodowe zawody CSIO w skokach przez przeszkody. W tym roku po raz pierwszy otrzymały najwyższą światową rangę – pięć gwiazdek.
Sopocki hipodrom powstał pod koniec XIX wieku. W okresie międzywojennym był jednym z najbardziej znanych tego typu obiektów w Europie. O jego historii opowiada Wojciech Kowerski, który na torze przepracował 45 lat, a do dziś obsługuje „bombę” podczas wyścigów.
Z WOJCIECHEM KOWERSKIM ROZMAWIA DOROTA KARAŚ
DOROTA KARAŚ: Kto przychodził na wyścigi konne w Sopocie w latach 60. i 70.?
WOJCIECH KOWERSKI: Wyścigi to był salon Wybrzeża, pojawiała się śmietanka towarzyska. Panie w eleganckich sukienkach, panowie – w strojach wizytowych. Publiczność się znała, celebrowała obecność na zawodach, tworzyły się kręgi towarzyskie. Przychodziła też masa przypadkowych widzów, którzy podczas wyścigów chcieli popić, pograć w karty, z kumplami w krzaczkach posiedzieć. No i bukmacherzy – niektórzy z obstawą, dla zrobienia grubszego interesu.
Można było wygrać duże sumy?
– W PRL-u była to jedyna legalna możliwość hazardu. Na wyścigach mamy takie powiedzenie: wygrać można, ale przegrać trzeba. Tylko pozornie zawody konne są przewidywalne. Kto stawiał grubo, mógł wiele stracić. Wybuchały wielkie emocje, ludzie mieli alibi, żeby uwolnić swoje instynkty hazardowe. Poza zakładami kwitła gra w trzy kubki albo trzy karty, w karuzelę z kolorowymi końmi.
Kto grał?
– Pod kasami totalizatora można było spotkać usmolonego węglarza z placu węglowego i pana mecenasa w kapeluszu, pod muszką. Siedzieli nad jednym programem i rzucali mięsem. Na wyścigach kręciła się masa ludzi, którzy twierdzili, że wszystko wiedzą, mają dojścia do stajni, trenerów. Można się oburzać, ale wyścigi nigdy nie były stuprocentowo czystym interesem. Nie wszystko się odbywało, jak należy. Pokusa była, bo jeździec, jadąc według wskazówek bukmachera, mógł zarobić całoroczną pensję. Istniało pokątne bukmacherstwo, infiltrowane przez PRL-owskie służby. Czasem ludzie mieli cynk, który koń wygra, zmawiali się przeciwko bukmacherowi i grali na jego przegraną. Ponieważ wszystko odbywało się nielegalnie, nie było się komu poskarżyć, wszystkie rozliczenia odbywały się ręcznie. W krzakach.
Pracownicy też mogli obstawiać?
– Jeźdźcom, trenerom i pracownikom stajennym nie było wolno brać udziału w zakładach. Każdy z nas miał jednak przecież rodzinę, znajomych. Moja żona bardzo lubiła hazard – nie taki, który rozum odbiera, ale pociągały ją te emocje. Nigdy jednak nie obstawiała, kiedy ja brałem udział w zawodach, bo mówiła, że jeździłbym za jej pieniądze.
Dla mnie wyścigi, w czasach kiedy startowałem, to też była porcja adrenaliny. Człowiekowi przed startem robi się sucho w ustach, rośnie gula w gardle. Albo gada w nadmiarze, albo w ogóle się nie odzywa. Najchętniej poszedłby do domu. Wszystko przechodzi, kiedy koń wystartuje – jedzie się instynktownie, metry finiszowe pokonuje się na zupełnym bezdechu. Chwilę po zakończeniu chciałoby się pojechać znów.
Jak trafił pan do koni?
– Z lenistwa. Pochodzę z ziemiańskiej rodziny, która po wojnie, w 1946 roku, trafiła do Sopotu. Miałem wtedy 8 lat. Zaliczyłem prawie wszystkie szkoły w Sopocie, w żadnej nie zagrzałem za długo miejsca. Zanim wynaleźli ADHD, ja już je miałem. Kiedy miałem 16 lat, ojciec w końcu powiedział mi: albo pójdziesz do szewca, albo do koni. Szewc to był ostatni stopień degradacji społecznej. W kręgach związanych z końmi rodzice mieli masę znajomych. W stadninach, zakładach treningowych pracowali byli ziemianie, przedwojenni ułani. Wybrałem konie, bo wydawało mi się, że się przy tym nie narobię. Okazało się, że pracy jest mnóstwo.
Czytaj całość w Gazeta Wyborcza (Trójmiasto), storna: 12, autor: Dorota Karaś
"Trochę szukanie dziury w całym biorąc pod uwagę natłok hazardowych reklam dosłownie wszędzie..."
"To chyba konkurencja forebtu opłaca te teksty redakcji e-play... Co to za bzdurna informacja, w czasach, gdy dzieciaki oglądają reklamy sts skierowane tematycznie do dzieci i mlodziezy, dziadki kupują wnuczkom zdrapki "nie hazardowego" lotalizatora, a superbet niemal wyskakuje z lodówki i nie patrzy na wiek konsumenta. Wstyd e-play"
"Jakieś kompy znaleźli i jaka akcja? Oni już naprawdę nie mają kogo łapać i statystyki robią. Takie służby zaangażowane w proceder paru komputerów i opłakanych lokali. Marnują pieniądze podatników"
"Mnie to wkurza te obstawianie państwowego totalizatora: stoję w Żabce a przede mną emeryt podaje jakieś cyfry, kupuje losy, czas zabiera… w saloniku prasowym chce kupić gazetę a to był jakiś tam dzień kumulacji i ludzie poje@@ni stoją w kolejce i obstawiają liczby. To jest hazard. Hazard też jest w radio RMF „wyślij sms a już teraz każdy sms mnożymy x70” więc jak każdemu mnożą to co to za bonus? Może trzeba zacząć od ograniczenia tych konkursów SMS i zdrapek/obstawiania liczb na stacji w sklepie i kiosku?"
"Reklamy Totalizatora powinny być zabronione. To namawianie ludzi do hazardu. Emeryci wydają całe emerytury na zdrapki. W czasie losowania gadają że jeden trafił milion a że reszta przegrała 10 mln tego już nie powiedzą. Zakazać tych praktyk."